Czy Schetyna zapisze się do PiS?

sty 24, 2021 | Aktualności

Czym partie polityczne różnią się od klubów piłkarskich?

Popularyzatorem pojęcia „nomenklatura” był autor klasycznego dzieła pod tym właśnie tytułem, profesor Michael Voslensky, pod kierownictwem którego miałem zaszczyt pracować w latach 80-tych w kierowanym przez tego wybitnego sowietologa instytucie badawczym – Forschungsinstitut fur sowjetische Gegenwart w Bonn.

Jak było za czasów komuny?

Nomenklatura to zarówno zbiór wszystkich osób, które zajmują w państwie niedemokratycznym najważniejsze stanowiska decyzyjne z woli niewielkiej  grupy rządzącej, jak i lista tych wszystkich funkcji.

W państwach totalitarnych (czy to komunistycznych, czy faszystowskich), zarówno stanowisko ministra bezpieczeństwa państwowego jak i dyrektora mleczarni w małym miasteczku znajdowało się na wspomnianej liście, a zarówno sam minister jak i w/w dyrektor należeli do nomenklatury.

W niektórych państwach uważanych za demokratyczne stosuje się inny rodzaj selekcji zawodowej, w Niemczech określany mianem „Berufsvebot”. Po wojnie stanowisk państwowych nie mogli zajmować np. ludzie związani z przestępczymi instytucjami III Rzeszy.

W PRL-u część ważnych stanowisk nie była dostępna dla ludzi, którzy nie byli członkami komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ci którzy chcieli zrobić tzw. karierę, nie chcąc wstępować do PZPR, zapisywali się do „bratnich” partii – Stronnictwa Demokratycznego czy do Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (poprzednika PSL).

Nawet dyrektorem szkoły czy przedszkola (nie mówiąc o ambasadorze czy rektorze) nie można było zostać, będąc bezpartyjnym. PRL-owskim Berufsverbot objęci byli oczywiście nie tylko dysydenci, ale także ich rodziny czy znajomi, w związku z czym często podejmowali pracę podobną do tej, jaką wykonywał po 1968 roku w Czechosłowacji  Alexander Dubćek.

Jak jest teraz?

Jako że po 1989 roku w Polsce funkcjonuje pewien rodzaj quasi demokracji, niektóre mechanizmy selekcji zawodowej są podobne do tych z PRL-u. Różnica między komunistyczną Polską, a III czy IV RP w omawianej sferze polega na tym, iż o obsadzaniu istotnych stanowisk decyzyjnych w PRL-u decydował kacyk jednej partii rządzącej cały czas między 1945 i 1989, zaś po 1989 roku stanowiska te obsadzane są przez kacyka partyjnego jednego z dwóch, trzech plemion, które na przemian sprawują władzę w naszym kraju.

Ponieważ liczba członków tych partyjnych, walczących ze sobą o koryto państwowe plemion jest stosunkowo mała – teraz ok. 10 tysięcy w PO i 40 tysięcy w PIS, co stanowi zaledwie 0,03 – 0,1% pełnoletnich Polaków, szanse  znalezienia kompetentnych w danej dziedzinie ludzi w gronie działaczy jednej czy drugiej partii są znikome,

patrz:  https://www.antypartia.org/aktualnosci/od-politykow-gorsi-sa-tylko-pedofile-test-na-inteligencje-dla-kandydatow-na-poslow/

Dlatego też nowa nomenklatura, kierująca naszym państwem – zarówno w okresie III jaki i IV RP to ludzie zazwyczaj mało inteligentni, nieuczciwi i tchórzliwi, co skutkuje marnymi rezultatami ich polityki, czytaj: wolnym rozwojem kraju i niskim standardem życia,

patrz:    https://www.antypartia.org/aktualnosci/dlaczego-polska-jest-ciagle-pariasem-europy-o-koniecznosci-gruntownej-zmiany-na-polskiej-scenie-politycznej/

 

Spółkowe koryto jest najbardziej lukratywne

Koryto, o które walczą w/w plemiona partyjne to nie tylko ławy sejmowe, rządowe, stanowiska wojewodów, ale przede wszystkim znacznie lepiej opłacane stanowiska w spółkach Skarbu Państwa. Gdy poseł, minister czy wojewoda zarabia „tylko” kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie, członek zarządu takiej spółki państwowej kasuje kilka razy więcej! To są prawdziwe konfitury, o które walczą politycy. Mogą też – na otarcie łez – być członkami rad nadzorczych tych spółek, co przynosi im „kieszonkowe” w wysokości „tylko” kilku tysięcy złotych miesięcznie. Jeśli dane plamie partyjne zdobędzie na danym obszarze władzę samorządową, jego ludzie – jako prezesi spółek komunalnych – mogą wyciągać z kieszeni polskiego podatnika 2-3 razy więcej niż prezydent miasta czy wójt gminy (tj. ponad 15-20 tysięcy złotych miesięcznie).

W Polsce w 2020 roku było – formalnie rzecz biorąc – 367 spółek Skarbu Państwa,  ale w rzeczywistości jest ich jednak ponad 700.  Mimo, że znaczna ich część chyli się ku upadkowi, są finansowo wyciskane jak przysłowiowa cytryna przez członków nomenklatury – raz jednej, raz drugiej partii.

Należy także dodać, iż oprócz spółek Skarbu Państwa funkcjonuje jeszcze więcej podmiotów, podległych państwowym agencjom, funduszom oraz spółek, które należą do dużych państwowych grup kapitałowych.

Według opinii ekspertów Business Centre Club znaczna część tych firm to rodzaj „finansowych zombie”, które nie mają racji bytu na rynku, ale są ciągle reanimowane przez  jedną czy drugą partię rządzącą w danej chwili ze względu na ich opór ograniczania rozmiarów koryta, które partie mogą oferować swym pretorianom.

Jednym z działań, które doprowadziły do przywrócenia Nowej Zelandii jej dawnej, silnej pozycji gospodarczej po okresie kryzysu ekonomicznego, była prywatyzacja spółek państwowych,

patrz:  https://www.antypartia.org/aktualnosci/dlaczego-polska-jest-ciagle-pariasem-europy-o-koniecznosci-gruntownej-zmiany-na-polskiej-scenie-politycznej/

Gdyby do takowej doszło w Polsce, to nawet przy założeniu, iż kilka ważnych branż zostałoby w ręku państwa (np. firmy zbrojeniowe), prywatyzacja ok. 1.500 spółek mogłaby przynieść tyle, ile wart jest roczny budżet naszego kraju (ok. 400 – 500 miliardów złotych, sam ORLEN wart jest teraz ok. 20-30 mld zł).

Kolejna korzyść wynikająca z prywatyzacji spółek Skarbu Państwa i innych podmiotów zależnych od państwa, to pozbycie się astronomicznych wydatków związanych z utrzymaniem setek podopiecznych kacyków partyjnych na stołkach prezesów i innych członków zarządów spółek państwowych. Oszczędności wynikające z tego tytułu to ok. 1,5 mld zł rocznie, czyli 6 miliardów złotych w ciągu 4-letniej kadencji Sejmu.

W Polsce jest 380 powiatów i ok. 2.500 gmin. Większość utrzymuje spółki komunalne, które są lokalnym korytem dla miejscowych pretorian partii, która na danym obszarze rządzi. Gdybyśmy sprywatyzowali i te spółki, samorządy wzbogaciłyby się o ok. 50-100 miliardów złotych i zaoszczędziłyby ok. 0,5 mld zł na wynagrodzeniach samych prezesów i członków zarządów spółek komunalnych.

Przy okazji należy zauważyć, iż racjonalnym wydaje się likwidacja 380 (w znacznej części słabych ekonomicznie) powiatów. Ich zadania z powodzeniem mogłyby przejąć gminy oraz województwa. Likwidacja powiatów dałaby oszczędności rzędu ok. 2 mld zł rocznie. Oczywiście należałoby zlikwidować także podwójną władzę wojewódzką (tj. urzędy wojewódzkie). To posunięcie zaowocowałoby z kolei oszczędnościami w wysokości ok. 1 mld zł rocznie.

Gdyby państwo przeznaczyło zaoszczędzone każdego roku 5 miliardów złotych w wyniku pozbycia się partyjnych pasożytów, zasiadających w fotelach prezesów i członków zarządu państwowych spółek oraz żerujących na powiatowym i wojewódzkim ranczo, na przykład na zwiększenie wynagrodzenia pielęgniarek, to każda z nich zarabiałaby ok. 2 tysiące złotych więcej miesięcznie!

Gdyby pozyskane ze sprzedaży spółek Skarbu Państwa pieniądze przeznaczyć np. na spłatę długu publicznego Polski, to pozbylibyśmy się aż 1/3 tego balastu finansowego. Jeżeli pieniądze te przeznaczylibyśmy z kolei na służbę zdrowia, to wystarczyłoby ich na pokrycie potrzeb tego sektora (na obecnym poziomie)  aż na 5 następnych lat!

Oczywiście ani PiS, ani PO, ani SLD, ani PSL nigdy nie przyszło nawet do głowy, by pozbywać się kury znoszącej złote jaja, którymi partie te mogą po zwycięskich wyborach nagradzać swych wiernych towarzyszy.

Jedyną formacją, która uważa ten punkt swego programu za wyjątkowo ważny,  jest nowe ugrupowanie Antypartia (patrz: www.antypartia.org).

Nie ma znaczenia, do jakiej partii należą…

Przedstawiony wyżej mechanizm podziału łupów powyborczych jasno wskazuje, iż tak naprawdę nie ma znaczenia, jak partia sprawuje w Polsce władzę. Wszystkie one dążą do jednego – rozszerzenia lub przynajmniej utrzymania koryta, z którego można nakarmić pretorian partyjnych.

Nawet „Trzeci bliźniak”, czyli Ludwik Dorn, zmienił w pewnym momencie barwy klubowe i zaczął grać dla opozycji przeciw PiS-owi. Podobnie zrobił lider narodowców, Roman Giertych, który dziś gra na pozycji obrońcy klubu o nazwie PO.

Radosław Sikorski, swego czasu uosobienie prawicowego radykalizmu, minister obrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, dzisiaj gra w ataku w tym samym klubie co Giertych czy Dorn. Jeden z najbardziej rozważnych posłów PiS, Paweł Zalewski, także nie sprzeciwił się transferowi i zmienił barwy klubowe na PO-wskie. Zasłużony dla opozycji antykomunistycznej, poseł PiS Antoni Mężydło zrobił dokładnie to samo.  

Jacek Saryusz-Wolski, wcześniej wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej zmienił z kolei barwy klubowe z PO-owskich na PiS-owskie. Jeden z liderów SLD, Leszek Miller w pewnym momencie zakochał się w barwach Samoobrony, zaś niedawno czołowa działaczka PO, minister w rządzie tej partii poddała się innemu transferowi z klubu PO do klubu Hołowni.

Jak więc widać, dla polskich polityków nie ma najmniejszego znaczenia, do jakiej partii należą, byleby transfer z klubu X do klubu Y gwarantował pozostawanie w pobliżu koryta.

Partie polityczne właściwie niczym nie różnią się od klubów piłkarskich. Transfery są częścią składową ich aktywności. Nie można zatem wykluczyć, iż będziemy mogli odpowiedzieć twierdząco na pytanie zadane w tytule tego artykułu, jeśli np. Schetyna uzna, iż transfer tego typu mógłby przynieść mu sukces, podobnie jak niedawno do takiego wniosku doszła Magdalena Ogórek, patrz:   https://www.antypartia.org/aktualnosci/dlaczego-w-polsce-nie-bylo-i-nie-ma-prawicy/

Skoro najważniejszym motywem wejścia do polityki jest w Polsce koryto, być może należałoby zrealizować postulat Antypartii, by członkami zarządów spółek Skarbu Państwa oraz spółek komunalnych (jeśli nie zostaną one – jak postulujemy – sprywatyzowane), nie mogli być ludzie, którzy kiedykolwiek byli członkami jakiejś partii politycznej, a wynagrodzenie polskich parlamentarzystów zostało albo obniżone do poziomu średniej krajowej (tj. ok. 5 tys. zł), albo by praca posła / senatora była pracą społeczną i by nie  otrzymywał on żadnego wynagrodzenia (wyłącznie zwrot kosztów podróży)?

Oczywiście w tym miejscu mogą pojawić się kontrargumenty typu: jeśli politycy nie będą godziwie zarabiać, to będą brać łapówki. To słaby argument. Czyż politycy są dzisiaj uczciwi? Jaka wysokość wynagrodzenia polityka będzie stanowiła gwarancję jego uczciwości?

Marek Ciesielczyk